korzystając z faktu że wróciły bueno czwartki poszedłem w zeszłym tygodniu na Baby Drivera. koleś, który rozwozi mafiozów na akcje, a że mu dudni w uszach cały czas puszcza sobie muzykę, żeby mu tłumiło - muzykę, w rytm której dzieje się cały film. no kurwa, coś pięknego. nakręciłem się tym bardziej, że cały internet zachwala, a Na Gałęzi zrobił filmik w którym ocenia rytmiczność filmu na mocne 10/10. no i Kevin Spacey. co się mogło nie udać?
no i tu jest pies pogrzebany, bo jak się okazuje kompletnie wszystko. postaci niewiele głębsze niż w grindhousie, dramat i motyw głównego bohatera zarysowywany w filmie niejednokrotnie, tylko że za każdym razem słowami "miał wypadek i dudni mu w uszach", rytmiczność o kant dupy rozbić bo tak naprawdę sprowadza się do tylko kilku scen, które aż przeginają (wychodzą z nich topowe teledyski, tylko bez tańczenia), cliche akcje w stylu "ja się zajmę smokiem" ze shreka i auta które wybuchają gdy ktoś na nie spadnie. a, i najgłupszy wątek miłosny jaki widziałem w kinie. zakończenie też idiotyczne i bez kompletnie żadnej mocy.
tak, jestem rozgoryczony, następnym razem muszę obczaić reżysera zanim będę wyciągał jakąś dupę na film
moze troche niemilo polecialem, ale recka bardzo subiektywna, przy pisaniu moimi palcami targały emocje. taki mad max tez mi sie w ogole nie podobal, wiec moze baby driver tu znajdzie jakichs amatorow
no i przekonałem się wreszcie do filmwebowego algorytmu polecania filmów - Czyż nie dobija się koni? wisiał na mojej liście proponowanych od bardzo dawna na prawie samym szczycie, bo z 90%. z braku laku postanowilem obejrzec i nie zaluje ani minuty, Sydney Pollack odwalił kawał dobrej roboty przedstawiając w ten sposób wyścig szczurów i bezsilność ludzi wobec kultu sukcesu
//hehe, tak teraz zauwazylem o ile latwiej jest cos zjechac niz pochwalic